Kiedy stajesz na starcie do biegu i trwa odliczanie wchodzisz w czas kiedy znika to co było i to co będzie – liczy się tylko tu i teraz. Przypomina to trochę filozofię buddyjską, akceptujesz swój stan, nie roztrząsasz przeszłości pełnej trosk i niepowodzeń, nie patrzysz z obawą co będzie jutro. Na to nie ma miejsca – jest bieg, mocne zadanie i kilka elementów do kontrolowania.
Ruszamy z parkingu Instytutu Budownictwa Wodnego PAN – tu pracowali moi rodzince, jako dziecko przychodziłem oglądać modele Wisły, wpływ falowania na kształtowania się dna, a w pokojach naukowców oglądałem wzory matematyczne, które ustaliły odległość i kąt względem okna ustawienia piecyków akumulacyjnych, które służyły do ogrzewania pomieszczenia :).
Jest ciemno i wieje wiatr, za chwilę zanurzymy się w oliwskie lasy. Szeroka grupa światełek, naturalnie rozciąga się w długiego węża. Każdy trafia we właściwe miejsce, najszybsi na początku, reszta według możliwości, wiek i płeć nie mają żadnego znaczenia. Na 86km mało jest przypadków, kiedy ktoś wyrywa, jak to często widać na biegach ulicznych, do przodu i już po kilku km zdycha na samym środku blokując trasę. Przyjemnie jest poruszać się w towarzystwie świadomych biegaczy, szanujących siebie i przyrodę. Jest 5:00 rano i słychać tylko szelest ubrań, a jest nas ponad 185 osób! W naszej grupie raczej nikt nie wyrzuci pustego opakowania po żelu, a na krótszym biegu zdarza się. Pamiętam film na YT, kiedy Kilian Jornet (najlepszy górski ultras na świecie), w biegu na 178km dookoła Mt. Blanc, zbacza z trasy, by wrzucić papierek do kosza. Można.
Remanent – moja czołówka nie daje mi powodów do radości, do tego czuję prawą ostrogę piętową – stan zapalny trwa już od ponad miesiąca i nie potrafię go opanować, ale trzeba kompletnie odpuścić bieganie a ja tego nie zrobiłem. W ogóle nie potrafię odpuszczać, moją naturą jest walka i napieranie. Życie dołożyło swoje i stan zniszczenia jest stanem normalności – stąd ultra. Nie mam 26 lat i nie rzucam kamieniami za emeryturą od 50-tki jaka przysługuje niektórym grupom emerytalnym (z 40) we Francji. – Cisza!– Biegniemy. Teraz trzeba mocniej zaprząc do pracy lewą nogę i poczekać kiedy wywiesi transparent – „strajk”. Mijam punkt żywieniowy na 22km (koło Owczarni) łapiąc banana i napieram dalej w kierunku Sopotu. Znam doskonale te miejsca więc relaks, nie muszę się skupiać na trasie, nic mnie nie rozprasza, to idealny czas na modlitwę. Wspominam Tatianę, która odeszła tydzień temu, a która pewnie świadoma zbliżającego się końca, przypomniała – nie tylko mi – co najważniejsze – dziękuję.
Trzymam dobre tempo, pogoda świetna, choć silny wiatr na wzniesieniach przewiewa i wychładza. Na 36km, w Wielkim Kacku, zupa wegańska – subtelna pomidorówka z ryżem – jest tak dobra i ciepła, że wciągam dwie miseczki i ruszam dalej z bananem w kieszeni. Teraz zaczynają się nowe tereny. Wszystko mnie ciekawi, więc jak dziecko rozglądam się i chłonę okolicę. Prawie identyczna, ale szczegóły nowe. Z żołądka dobywają się pomruki, ja zachwycony dzikim wąwozem ze strumykiem na dnie i naturalnie powalonymi drzewami. Dodatkowo ścieżka lekko opada i pozwala na rozwinięcie tempa 5/km, no i sruuu – lecę. Na szczęście nie walczę o pion, bo to się zazwyczaj kończy naciągnięciami, zwichnięciami, tylko robię fikołka przez głowę i prawe ramię. Pobudka! Jesteś już za 40km więc zmęczona noga idzie niżej, zahacza. Stawiam sobie zadania – długie odcinki, lekko pod górę, podbiegam równym tempem. Patrzę na zegarek i k… słabo, do tego zawieszenie się obniżyło, krok skrócił, wygląda to kiepsko. Czyżby moje 26, 36… lat minęło bezpowrotnie, czy dystans może być usprawiedliwieniem dla tak niezgrabnego biegu? Zdumiony patrzę, że właśnie mijam najwyższy punkt na trasie – Górę Krzyżową (188 m n.p.m.). Odganiam chmurne myśli i połykam kolejne kilometry … jak cyborg, Chwarzno, dalej Marszewo i przepak na 56km. Wszystkie napoje w temperaturze long-drinka, zanim się ocieplą na plecach w camel-bagu minie trochę czasu – jak to pić, by nie dostać skurczu żołądka? Smaruję sobie połówkę bułki pasztetem i idę pod wiatę przebrać ciuchy, wszystko jest mokre od potu, ale głównym powodem jest planowana zmiana butów. Te inaczej będą drażniły wyjącą już o ketalnol, okład z lodu, czy przerwę, piętę. Żuję bułę zapijam lodowatym, rozcieńczonym izo, dowalam colą i wiem, że to nie jest fajne, problemy są tuż tuż. Po 5 minutach ruszam w suchych ciuchach i Brooksach Ghostach – będzie wygodnie, ale ślisko na stromym. Biorę jeszcze kawałki kabanosa na strome 300m podejście, żuję a tu nic, rozdrobniłem ale nie ma jak przełknąć, bo śliny to już od dwóch godzin nie czuje w buzi, no może wodą z nosa trochę zwilżę… zadziwiające, ale tam zawsze coś kapie. Do mety zostało tylko 30km, ponownie jest ciepło, ale nie mogę wejść na przyzwoite obroty, po chwili żołądek sygnalizuje, że ma za zimno. K… wiedziałem, ale nic ci nie poradzę. W Zwierzyńcu wpadamy na niebieska kładkę nad Obwodnicą, z której otwiera się piękny widok na Estakadę Kwiatkowskiego i Port w Gdyni – program rozwoju portów jest ogromny, przeładunki rekordowe … ucinam te myśli, choć wiem, że właśnie to jest ważne dla przyszłości naszych dzieci, a nie opowieść o kłopotach biednych „Durczoków”, osiągnięciach WAGs (Wives and Girlfriends) piłkarzy, umieszczanych na głównej stronie portali. Obserwuję upadek mediów mainstreamowych, które karmią społeczeństwo śmieciem. – Wyłącz to!
Jest pięknie, ale nadal szukam rytmu. Żołądkowi obiecuję, że na 67km będzie ciepła, pyszna zupa – mamy umowę. Na przebieraniu straciłem 3-4 miejsca, czas to odrobić. Widzę dwie postacie i planuję atak, zrobić to na 2-4 razy? Tam gdzie przechodzisz do marszu, bo jest za stromo jak na ten etap zmęczenia, tam ja muszę biec, innej opcji nie ma. Udaje się na czwartym podbiegu, ale koszty są ogromne. W końcu zupa, uzupełnienie plecaczka lodowatym izo z wodą i w drogę. Przecinamy przejściem podziemnym ul. Chwarznieńską w Gdyni, czuje zmęczenie, ale mam biec i tyle. Byłoby mi wstyd przed samym sobą, gdybym teraz odpuszczał. Relacjonowałem bieg Łukasza Sagana na 490km – Authentic Phidippides Run – podkreślałem wytrwałość i teraz co? Wieża widokowa na Kolibkach, na wzgórzach dominująca nad CH Klif, teraz w dół do Potoku Sweliny. Są tam wspaniałe uroczyska, a sam potok wyznaczał po Traktacie Wersalskim 1918 r. granice między Polską a Wolnym Miastem Gdańsk. To już naprawdę blisko. Strajk! Wszystkie włókna mięśniowe w czworogłowym lewego uda, jak tłum żółtych kamizelek, zaczynają skandować „stop wyzyskowi”. OK – rozumiem, jeszcze trochę, ale .. coś trzeba obiecać, nawet jak obietnica nie zostanie dotrzymana. Tylko co? Ten tłum nie jest myślący, albo na granicy wytrzymałości więc wystarczy … cokolwiek. Nasza trasa łączy się z trasą niebieską (52km) i zmienia się towarzystwo. Wystartowali o 7:00 rano więc napotykam słabszych, którzy mają już 40km w nogach i jak słyszę – walczą. To wystarczy – okazja, która odwraca uwagę, więc niczego nie trzeba obiecywać strajkującym. Strajk cichnie, żółte kamizelki rzuciły się z wielkim zaciekawieniem, by obserwować cierpienia innych. Sopot, ul. 23 Marca, niedaleko sanatorium Leśnik – ostatni punkt z zimnymi napojami – wole mieć zapas na ostatnie 12km, ale izo z wodą już mdli, więc dolewam rozcieńczonego red-bulla i w trasę. Czuję, że efekt przyciągania mety działa, do tego mijam niebieskich jak pociąg TGV, ale rozsądek hamuje, bo przed nami jeszcze kilka stromych gór.
Na Zajęczym Wzgórzu Kasia z kibicami. Tam jest najpiękniejszy widok na Sopot, molo i zatokę, ale się nie zatrzymuję. Ola robi zdjęcia, zawsze robiła i to prawdziwe – dziękuję. Znam doskonale ten teren więc mogę się swobodnie oddać obserwacji niebieskich. Biegną parami, grupkami, w sprzęcie premium. Widać, że niedawno polubili bieganie i to są ich pierwsze dłuższe bitwy. Cierpią i cieszą się zarazem – to ultra! Tu nie widać różnicy między kobietami i mężczyznami, wszyscy dostają tak samo w kość, można nawet powiedzieć, że faceci, często >85kg, obrywają bardziej. Zaszczytem jest, że możesz wziąć udział w bitwie, że się chciało trenować, rezygnować z (nadmiernych) przyjemności stołu i ciała, nagrodą jest, że dałeś radę w dniu codziennym, czas wyścigu ma drugorzędne znaczenie.
Mijam od góry ZOO w Oliwie. Wiem, że nikogo nie doścignę, ani nikt mnie nie przegoni, jednak ostatnie 2km cisnę mocno, w granicach <5/km, nie odpuszczam i chcę to tak zapamiętać.